Problematyka
Transformejszen składa się z kilku
poziomów i na żadnym z nich nie jest oczywista. Jedni, jak profesor Czapliński,
uważają, że w swej wymowie jest antykapitalistyczna i antysolidarnościowa. Inni
wskazują na znacznie bardziej wyważone intencje autora. Czy ta klasyfikacja
faktycznie sprowadza się tylko do posądzeń o antykapitalizm? Wydaje mi się, że
sprawa jest znacznie bardziej skomplikowana.
Groteskowy
świat Pegerowa to problem sam w sobie- społeczność małej miejscowości, w której
wszyscy wszystkich znają, oddalonej od najbliższego miasta. Miejscowość jest
malutka, nie ma nawet własnego kościoła- trzeba jeździć do niego do Brzozowa.
Ma za to przydrożny bar, przystanek autobusowy i źródło nadziei mieszkańców- rozpoczętą budowę stolarni. Stolarnia staje
symbolem lepszego jutra, ma odwrócić wszystkie nieszczęścia, które przyniosła transformacja. A
nieszczęść spowodowanych przez transformację ustrojową jest tutaj wiele.
Najbardziej widoczne są te personalne – osobiste dramaty wynikające
bezpośrednio ze zmiany ustroju. Ludzie podobni powieściowym bohaterom rozsiani
są po całej Polsce. Także perypetie postaci skonstruowanych przez Redlińskiego
wydają się uniwersalne. Z problemem
odrzucenia, bezrobocia i totalnej beznadziei zmagają się byli pracownicy
PGR-ów, którzy po upadku wielkich państwowych gospodarstw zostali bez pracy.. W
PGR-ze byli potrzebni, mieli pracę i życie jakoś się kręciło. Poczucie
bezpieczeństwa, jakie dawało stale zatrudnienie zawaliło się razem z
socjalizmem. Teraz nie mają punktu zaczepienia, są bezrobotni, na piwo
zarabiają zbieraniem odpadów, niejednokrotnie drobnymi kradzieżami. Ich życie
sprowadza się do miejscowego sklepu, w
którym można kupić niedrogi alkohol i bezpośrednio pod sklepem go wypić. Nie dość, że nie potrafią robić nic innego,
niż robili przez całe życie, to po prostu nie mają gdzie tej pracy wykonywać.
Zmiana miejsca zamieszkania rzadko wchodzi w grę- ludzie ci przywiązani są do
kawałka ziemi, który dostali po PGR-ze, często też nie mają za co zorganizować
sobie przeprowadzki i nowego życia gdzie indziej. Nie dziwi więc, że Borys i
Gorbi z powieści Redlińskiego ze szczerą, dziecięcą wręcz nadzieją czekają na
stolarnię. Cieszą się każdym ruchem na placu budowy, licząc na to, że będzie
praca i ich życie z chaszczy pod przeniesie się do tętniącego życiem zakładu/
…zobaczyli
zdumieni, że pojazdy zatrzymały się przed skrzyżowaniem... jedna ciężarówka już
wjechała za parkan, druga manewrowała.- Nareszcie! (…).- Zaczęli! - ucieszył
się Gorbi. (…)- Parę miesięcy i będzie robota!
Ech! - przytupnął.- A jak nie przyjmą? - zwątpił Borys.- Przyjmą! Dla
pegeerowców ma być pierwszeństwo!
- przypomniał Gorbi
- przypomniał Gorbi
Wiadomość o tym, że nie będzie to stolarnia, tylko
McDonald porusza ich tak bardzo, że postanawiają skonstruować bombę i wysadzić
budynek. Świadczy to desperacji ludzi wyglądających poprawy- którym wiele
obiecano, a nie dano nic. Wręcz przeciwnie - odebrano to , co posiadali do tej
pory. Podobna
jest także sytuacja ludzi, którzy całe życie kierowali PGR-ami, a przy tym byli
zaangażowanymi ideowo komunistami. Teraz zostali niejako ukarani za lata
ciężkiej i efektywnej pracy, wielu z nich zostało z niczym poza społecznym
piętnem komucha. Pokonał ich kapitalizm w najbardziej agresywnym,
terrorystycznym wręcz wydaniu, siłą wdzierający się w życie Polaków. Kapitalizm
w wydaniu amerykańskim, którego powstrzymać już chyba nie można. Takich ludzi
nie brakuje w każdej miejscowości, której dawało życie państwowe gospodarstwo
albo zakład przemysłowy. Nie brak rozczarowanych, oszukanych przez nowy system.
Inny problem dotyczy byłych działaczy
solidarnościowych. W wielu przypadkach nie tak wyobrażali sobie oni sprawę, za
którą z energią i wiarą walczyli. Często nie zgadzają się z kierunkiem i sensem
zachodzących przemian, czują się oszukani i zdradzeni. Niektórzy spotkali się
nawet z odrzuceniem społecznym ze strony zlikwidowanego zakładu- najczęściej
ludzi, z którymi przepracowali wiele lat i mieli wcześniej ułożone poprawne
relacje. Trudno im zgodzić się z powtarzanymi wokół sloganami o wielkości
Solidarności. Tak jak tłumaczył córce książkowy Jur - walka z punktu widzenia
prostych ludzi toczyła się na zupełnie innym poziomie:
Naród,
rozumiesz, chciał mięsa. Bo brakowało. Takie kryzysowe lata przyszły. Kolejki.
Dostać można było...zastąpki. Makrelę. Kaszankę. Salceson. Kości... A naród
chciał mięsa prawdziwego. Schaboszczaka. Szynki. Boczku.- A... wolność?
- poszerzyła Zuza. - Wolność? - Jur zastanowił się. - Wolność – to artyści. No i wywalczyliśmy. Naród - mięso. Artyści - wolność/
- poszerzyła Zuza. - Wolność? - Jur zastanowił się. - Wolność – to artyści. No i wywalczyliśmy. Naród - mięso. Artyści - wolność/
Po tym zrywie Jur został wykluczony ze społeczności,
w której do tej pory żył- uciekł na drugi koniec kraju i własnymi silami
próbuje zagospodarować to, co wywalczył- karmi ludzi mięsem i robi to
najlepiej, jak potrafi. To także odzwierciedlenie wielu losów działaczy solidarnościowych, którzy zamiast
wygrać- wiele na tym zaangażowaniu stracili. Gdy jednak pojawia się szansa na
zmianę, początkowo broni się przed nią, jak tylko może. Raz zrażony boi się
jakichkolwiek zmian, stojąc na stanowisku, że nie należy poprawiać tego, co
jest dobre. W końcu jednak nachodzi go refleksja. Starannie przemyślane zmiany
mogą przysłużyć się wszystkim. Jerzy dokładnie analizuje wszystkie możliwości,
starając się wybrać najlepszą. Robi więc to, czego zabrakło budowniczym
transformacji- głębokiego namysłu nad kierunkiem proponowanych zmian. Kiedy Jur
już decyduje się na jedną z opcji, przeprowadza ją jak najlepiej potrafi i jest
przekonany, że podjął najlepszą z możliwych decyzję, bo wynikała ona z
popartego odpowiednią wiedzą namysłu i rozpoznania sytuacji, rynku i nastrojów
wśród potencjalnych inwestorów. Wydaje się, że głównym wnioskiem wynikającym z
opowieści o Jurze, jest myśl, że nie należy niczego zmieniać pochopnie, bez
przemyślenia.
Nie warto potępiać w czambuł wszystkiego, co jest, tylko dlatego, że może być
lepiej. Jerzy w końcu zostaje przedsiębiorcą na miarę transformacji- z dobrym,
mającym szansę realizacji, przemyślanym pomysłem i sponsorem. Wydźwięk jego biografii jest więc pozytywny, zachęcający do
działania.
W tym kontekście dziwią zarzuty o wrogą wobec transformacji postawę kierowane
pod adresem Redlińskiego.
Pluralizm polityczny pozwolił na tworzenie coraz to
nowych organizacji, których działalność w niewielkim tylko stopniu nadzorowana
jest przez państwo, co może prowadzić do katastrofalnych skutków. Organizacje
te często próbują na siłę zmieniać ludzi i świat. Niejednokrotnie prowadzone przez krętaczy i
cwaniaków, obliczone na konkretny zysk, kierują się zasadami dalekimi od
moralnej przejrzystości i demokracji. Szukają luk w systemie prawnym, które
można by wykorzystać na swoją korzyść. Jakakolwiek merytoryczna dyskusja uniemożliwiana
jest przez zakrzyczenie przeciwnika, obrzucenie go inwektywami i jak najszybsze
zbicie z pantałyku. Nikt nie chce być „komuchem”, „pachołkiem Rosji” itd. Taki
obraz szczególnie klasy politycznej wyłania się nie tylko z powieści
Redlińskiego – wyziera z każdego medialnego komunikatu i z każdej politycznej
dyskusji.
Dwie
osoby z dziewięcioosobowego sejmiku niespodziewanie sprzeciwiły się. Doszło do
burzliwej dyskusji. Zaatakowani bezkompromisowymi epitetami („kujony”,
„przydupasy” „komuchy”) przeciwnicy prędko się poddali, a nawet, o dziwo,
zaczęli mówić o prywatyzacji szkoły entuzjastycznie. Z większym entuzjazmem niż
zwolennicy.
Jednak czy
nie ma to odzwierciedlenia w realnym świecie? Czy i nas, czytelników takiej właśnie ułomnej demokracji nie nauczono? Media
wciąż wmawiają nam różne rzeczy, na które zgadzamy się w przekonaniu, że taki
właśnie jest pogląd większości. Nawet
żebractwo i bezdomność próbuje się wykorzystać na korzyść transformacji, zrobić
z nich użytek polityczny. Jaki
wobec tego pożytek z przemian ustrojowych, jeżeli zmieniliśmy demokrację tylko
z nazwy na demokrację zachowującą pozory?
Wydaje się, że pytanie o to, jakie korzyści tak naprawdę wynikają z
transformacji jest najważniejszym pytaniem całego utworu.
u
Redlińskiego chodzi o sprawy głębsze – o reinterpretację i świata zastanego i
świata „porewolucyjnego”, o dokonanie kolejnej, głębszej i wnikliwszej
eksploracji rzeczywistości, by pokazać, czy dzieło odmowy i odnowy było
sensowne, czy jest li tylko pustym triumfem szaleńca-Pankracego, który nigdy
nie pojmie własnej klęski.
Nie rozumieją przedstawiciele polityki i mediów tak
bardzo oderwani od normalnego życia szarych ludzi. Otoczeni na co dzień
rzeczywistością wielkiego, bogatego miasta, przesiadują w gabinetach i na
salonach. kulturalnych. Nie mają pojęcia, jak wygląda życie przeciętnego
Polaka, który ledwo wiąże koniec z końcem Autor Transformejszen skonstruował postać dziennikarza warszawskiego,
który ma obrazować tę nieprzystawalność. Reporter to postać stworzona z
medialnej papki, którą jesteśmy karmieni codziennie. Dziennikarz nie potrafi
zrozumieć niechęci, a wręcz nawet wrogości skierowanej przeciw nowemu
ustrojowi.
Czymże
są drobne potknięcia wobec takich historycznych osiągnięć, jak wyrwanie państwa
z kajdan Układu Warszawskiego i matni RWPG! A urynkowienie handlu, usług,
służby zdrowia, oświaty, kultury! A likwidacja PGR-ów i setek im podobnych deficytowych przedsiębiorstw! A wymienialność złotego! A
samorządność! A otwarcie granic, zniesienie cenzury, pluralizm mediów, wolność
zrzeszania się, wielopartyjność, wybory! A dwóch Polaków w pięćsetce
najbogatszych ludzi Europy...
Zachodzi w
głowę, skąd w tych ludziach tyle goryczy- przecież, jego zdaniem, transformacja
się udała, udała się doskonale. Wszystkim. Zadaje więc pytanie, które tak
naprawdę jest osią problemową całego utworu: Dlaczego jest tak źle, skoro jest
tak dobrze?
Jednak
wśród problemów i beznadziei pojawiają się także elementy pozytywne, także
bezpośrednio związane z otwarciem się na świat. Możliwości, które rozpościera
przed nami telewizja z dostępem do zagranicznych kanałów i produkcji, wydają
się nieograniczone. Jednak wszyscy znamy kobiety żywo zaangażowane emocjonalnie
w ogłupiające telenowele, którymi żyją, z zapartym tchem śledząc każdy niemal
identyczny odcinek przygód pięknych, młodych i bogatych bohaterów. Telewizja z
jednej strony ogłupia, powoduje zachłyśnięcie się światem nierealnym, może
wpajać sprzeczne z normą społeczną zachowania społeczne, prowadzić do
osobistego nieszczęścia (pod wpływem serialu Wala grozi Jurowi nawet rozwodem).
Z drugiej jednak strony telewizja może być narzędziem do poszerzenia naszej
wiedzy, metodą do zmobilizowania się do dbania o siebie i wzięcia własnego
życia w swoje ręce. Pokazuje, że świat może być lepszy, że można żyć inaczej.
Z postępu świata chce korzystać
także młode pokolenie, które już solidarnościowej walki nie pamięta, nie
rozumie i powtarza wyuczone w szkole opinie o wielkości Solidarności. Przy
okazji warto zauważyć, nieudolność przedstawionego u Redlińskiego sytemu
edukacyjnego- uczniowie nie wiedzą, dlaczego „Solidarność wiekopomnym, porywającym
porywem była”.
Nikt od nich tej wiedzy nie wymaga, nikt o to nie pyta i nikt nie tłumaczy
(Zuzie Jur tłumaczy natomiast, dlaczego nie była). Trudno się dziwić więc
tłumionej nienawiści, jaką uczniowie żywią do nauczycieli, a która wybucha w
dniu przejęcia szkoły przez Samorząd. Odwołanie do nagonki na wszystko, co
komunistyczne po upadku socjalizmu? Być może, skoro młodzież ma takie właśnie
wzorce, dlaczego miałaby postępować inaczej (do tej pory przecież klasa
polityczna wzajemnie grozi sobie sb-ckimi teczkami i sądami lustracyjnymi)?
Młodych ludzi ciągnie do wielkiego świata, próbują uciekać od beznadziei
popegeerowskich wiosek. Nieco zagubieni, złaknieni światowego życia i rządni
sukcesów wyjeżdżają do dużych miast i poza granice Polski. Albo poddają się
wpływom ludzi, którzy potrafią zręcznie manipulować młodzieżą dla własnych
korzyści. Młodzi ludzie nie zastanawiają się nad konsekwencjami tych decyzji.
Wychowani w etosie solidarnościowym, chcieliby swoją energię skierować do
jakiejś walki, szukają ważnej sprawy, o którą mogliby walczyć. Często wybierają
źle, przekreślając swoje szanse na normalne funkcjonowanie w przyszłości. Z
założenia przyjęli, że na zachodzie jest lepiej, bogaciej, bardziej kolorowo,
łatwiej. Zachłysnęli się amerykańskim, zachodnioeuropejskim stylem życia. Prowadzi
to nie tylko do postępu gospodarczego (na szczególnych, amerykańskich
zasadach), ale też do rozluźnienia moralnego i społecznego.
Problematyka
Transformejszen obraca się głównie
wokół kapitalizmu pod konkretną postacią amerykanizacji. Różnorodność postaw
wobec tego zjawiska nie może dziwić. Jednak trudno zgodzić się na niemy
zachwyt. Jedni bohaterowie próbują wykorzystać nadarzającą się okazję – Maks
jest typowym kombinatorem i cwaniakiem. Jednak niestety nie powoduje to, jak
powinno być, skreślenia go z rynku. Wręcz przeciwnie, gdy jedne interesy
upadają, zaraz zabiera się za następne, pieniądze ciągle płyną, ciągle
utrzymuje się na powierzchni kształtując cześć gospodarki na swój cwaniacki
sposób. Proboszcz z parafii w Brzozowie także idąc z duchem czasu zatrudnia managera, chce stworzyć
McKościół, kierujący się głównie względami ekonomicznymi, nie duchowymi. Chce
wprowadzić opłaty za udzielania komunii
i spowiedzi, w myśl zasady:
i spowiedzi, w myśl zasady:
Ten
kapitalizm przybiera szczególnie karykaturalną postać, gdy, amerykańska
szczególnie, polonia, udziela Polakom istotnych rad dotyczących polityki i
właściwych działań w kraju. Oderwani od rzeczywistych problemów ludzi, którzy
są na miejscu patrzą na Polskę oczami ni to polskimi, ni amerykańskimi. Często
mają pieniądze, które wysyłają do kraju na rzecz różnych organizacji, czasem
przyjeżdżają sami i chcę inwestować. Zwykle po amerykańsku, co rzadko przystaje
do polskiej rzeczywistości i niegotowego na gwałtowne zmiany rynku. Niestety, ich zainteresowanie i przywiązanie
do kultury polskiej jest zwykle fasadowe. Kolorowe i krzykliwe jak elewacja
McDonalda, nie kryje w sobie żadnych głębszych przemyśleń. Zamerykanizowany do
cna Polak chce walczyć z amerykanizacją o polskość.
Główny
problem utworu można sprowadzić do kilku słów: czy transformacja naprawdę się
udała?
A na koniec- kto powiedział, że nie może być jeszcze gorzej, jeszcze głupiej? O tym, że może, świadczyć ma ostatnia scena utworu.
A na koniec- kto powiedział, że nie może być jeszcze gorzej, jeszcze głupiej? O tym, że może, świadczyć ma ostatnia scena utworu.
Na stolik przed naszymi znajomymi najpierw posypały się golonki... Tuż
za ogródkiem spadł na beton telewizor... Wylała się z niego mazista ciecz...
coś jak krew w czarno-białych kryminałach. A na stoliku wylądował z nieba...
pies. - Nasz Burek! - poznała Zuza. Ale Burek wyszczerzył się. Sierść stanęła
mu na grzbiecie jak u jeżozwierza. Wtem jego ogon rozwinął się - w szeroki
kolorowy wachlarz. I pies zadarł pysk do księżyca, wyciągnął szyję i kiedy
wszyscy spodziewali się, że zawyje, usłyszeli donośne: - Ku-ku-ryku! I jeszcze
raz:- Ku-ku-rykuu! Bardziej światowi, obyci po festiwalach, zaczęli klaskać...
wszyscy się rozklaskali, zrobiło się radośnie i awangardowo.
„Reportaż
optymistyczny” w optymizm nie obfituje, a taniec golonki z hamburgerem to pląs
chocholi. Jednak może być lepiej i z beznadzieją można sobie poradzić- choćby
na rogu Solidarności i Prymasa Tysiąclecia.
Transformajeszen
zorganizowane jest jak typowy reportaż, na co z resztą wskazuje dopisek pod
tytułem utworu. Trudno jednak poważnie potraktować tę książkę jako reportaż i
nie podlega to wątpliwości. Warto także zaznaczyć, że nie jest ona ani
manifestem politycznym autora, ani także publicystyką. Mimo konsekwencji
ideowej wyłaniającej się z całej twórczości Redlińskiego (w tym dwóch zbiorów
pełnoprawnych reportaży), nie można przypisywać autorowi poglądów jego postaci.
Krytyka skierowana pod adresem książki, a w zasadzie- burza, jak rozpętała
się po jej publikacji, wymierzona została właśnie w tę rzekomo ideologiczno- publicystyczną warstwę utworu.
Książka podzielona jest na czytelne
rozdziały i sposobem prowadzenia narracji chwilami faktycznie przypomina
reportaż. Narratorem utworu jest redaktor „Gazety Warszawskiej”, który
przyjechał zrobić reportaż o budowanym w Pegerowie McDonaldzie i zamieszaniu,
jakie wokół niego wybuchło. Redaktor ten
jest sceptyczny wobec poglądów swoich rozmówców, nie rozumie ich i nie zgadza
się z nimi. Czytelnik nie ma co do tego najmniejszych wątpliwości- jesteśmy
dopuszczeni do przemyśleń dziennikarza, możemy śledzić też jego relacje z
rozmów z poszczególnymi bohaterami utworu. Wypowiedzi dziennikarza pełne są goryczy i rozczarowania postawą mieszkańców Pegerowa. Trudno wątpić w jego
dobrą wolę, jednak jego rozżalenie i rozemocjonowanie Redliński podkreśla
licznymi wykrzyknieniami i prostymi, krótkimi zdaniami pełnymi górnolotnych
słów, tak odległych od języka, którym posługują się bohaterowie całego
zamieszania. Doskonale z resztą widać zróżnicowanie języka, jakim posługują się
bohaterowie utworu. Miejscowe pijaczki używają krótkich zdań często okraszonych
wulgaryzmami (zastąpionych w książce zaznaczonymi odautorskim komentarzem
eufemizmami – zresztą ukutymi na potrzeby utworu przez samego Redlińskiego).
Młodzież reprezentowana przez Zuzę i jej
rówieśników używa swego rodzaju slangu, charakterystycznego dla młodego
pokolenia („mamuty”) , mało kto w tym towarzystwie posługuje się także
imieniem. Funkcjonują ksywki i pseudonimy- Fuga, Kika, Dila, itd. Maks z kolei
używa języka typowego dla przywódców politycznych- stosuje chwyty retoryczne,
zachęca słuchaczy, rzuca pytaniami. On w zasadzie nie mówi, on wygłasza rozemocjonowane przemowy. Przyznać trzeba, że
są to przemówienia dostosowane do odbiorców – inaczej Maks mówi do szkolnego
aktywu, a inaczej tłumaczy zawiłości swojego planu Jerzemu. Podobnie
charakterystyczny jest sposób budowania wypowiedzi polonusa- Józefa Ślimaka,
albo Josepha Slima. Redliński stara się oddać specyficzny sposób mówienia
polonii chicagowskiej, który podobno jest przyczyną żartów nie tylko na
Wschodnim Wybrzeżu USA. Joseph łączy więc słowa polskie z angielskimi wszystkie
na swój sposób lekko kalecząc. Po polsku mówi urywanymi, krótkimi zdaniami,
używając najprostszych, niewyszukanych słów. Jego wnuczka Marysia natomiast po
polsku nie mówi prawie wcale. Wala z kolei bardzo szybko zaczyna przejmować
styl mówienia (i działania w ogóle) wyniesiony z amerykańskiej telenoweli. Jej
wypowiedzi są pełne sztucznego patosu i cukierkowych emocji. Stara się budować
zdania o podniosłym stylu i wyszukanym, jak jej się zdaje, słownictwie. Inaczej
sytuacja wygląda z Jurem. To prosty, szlachetny człowiek, miłośnik krzyżówek i
dobrego jedzenia. Pracowity przedsiębiorca, nie próbujący udawać nikogo, kim
nie jest. Jego postać to wiarygodny i pełny obraz Polaka postsocjalistycznego –
zawiedzionego transformacją, ale próbującego odnaleźć się w nowej
rzeczywistości. Czasem rzuci przekleństwem, czasem przypomni sobie jakieś
adekwatne słowo, które zna z krzyżówek.
Jerzy to najciekawsza i najgłębsza
postać całego utworu. To on jest motorem większości wydarzeń, wokół niego
kłębią się pozostałe postacie, a ich działania zwykle mają z jego osobą choćby
pośredni związek. To jedyna osoba, która
przechodzi przemianę wewnętrzną, choć może ona zginą wśród natłoku i ruchliwości
innych bohaterów. Nie da się także nie zauważyć, że przemianę bardziej
spektakularną, ale fizyczną, przechodzi jego żona Wala. Postawa Jura ewoluuje. Najpierw jest
zdecydowanie wrogo nastawiony do wszystkiego, co może spotkać go ze strony
zewnętrznego świata. Rzuca kamieniem w reportera, nie zgadza się na kupno telewizora i odchudzanie żony. Zamieszanie
wokół jego osoby i działki na początku przeraża go, miota się i nie wie, co ma
robić. W końcu jednak odnajduje w sobie wystarczającą mobilizację, żeby podjąć
walkę i zaczyna przemyśliwać, jak wprowadzić zmiany tak, żeby było dobrze.
I oto wpada na świetny pomysł. Wykorzysta zdobycze transformacji, skorzysta z nich. Jerzy z końca utworu to już początkujący biznesmen w pełnym tego słowa znaczeniu. Ma dobry pomysł, wsparcie dużej instytucji, zapewnioną reklamę i sponsora. Warto zauważyć, także, że to jedyna postać, która nie została w żadnym momencie ośmieszona. Nad rozterkami Jerzego autor nie pochyla się specjalnie, ale to właśnie czyni je ludzkimi, wiarygodnymi i tak nam bliskimi. Łatwo nam je zrozumieć, zidentyfikować się z bohaterem. Nawet kiedy w akcie rozpaczy i furii zamyka się sam w kuchni i je, nie ma w tym nic zabawnego, a i ostrze groteski wydaje się jakieś przytępione. Jur jest po prostu ludzki, osadzony w dobrze znanej nam rzeczywistości z którą mierzy się na swój prosty, ale niesamowicie przekonujący sposób.
I oto wpada na świetny pomysł. Wykorzysta zdobycze transformacji, skorzysta z nich. Jerzy z końca utworu to już początkujący biznesmen w pełnym tego słowa znaczeniu. Ma dobry pomysł, wsparcie dużej instytucji, zapewnioną reklamę i sponsora. Warto zauważyć, także, że to jedyna postać, która nie została w żadnym momencie ośmieszona. Nad rozterkami Jerzego autor nie pochyla się specjalnie, ale to właśnie czyni je ludzkimi, wiarygodnymi i tak nam bliskimi. Łatwo nam je zrozumieć, zidentyfikować się z bohaterem. Nawet kiedy w akcie rozpaczy i furii zamyka się sam w kuchni i je, nie ma w tym nic zabawnego, a i ostrze groteski wydaje się jakieś przytępione. Jur jest po prostu ludzki, osadzony w dobrze znanej nam rzeczywistości z którą mierzy się na swój prosty, ale niesamowicie przekonujący sposób.
Całość utworu obfituje w dialogi
między postaciami. Sprawia to, że akcja toczy się wartko
i czytelnik nie ma problemu z jej śledzeniem. Musze jednak zgodzić się z Janem Strękowskim, który twierdzi, że Redliński nie wykorzystał potencjału tkwiącego w postaci reportera. Mimo oczywistego faktu, że nie on jest bohaterem tej opowieści, jego rola mogła być znacznie bardziej rozbudowana. Oprócz początkowych dwóch rozdziałów dziennikarz ten obecny jest w utworze o tyle, o ile organizuje całość tekstu. Rozdziały są efektem jego rozmów z konkretnymi postaciami. Sprawia też wrażenie narratora wszystkowiedzącego, co moim zdaniem przeczy jego początkowej postawie sceptycyzmu. Mało też, jak na przyjętą przez autora formę reportażową, komentarzy reportera, który raczej nie uczestniczy w opisywanych wydarzeniach (choć zgodnie z chronologia utworu, w części mógłby). Wydarzenia te poznaje z relacji bohaterów, ale, co ciekawe, bardzo niewiele jest dialogów, w których bierze udział (rozmawia w pierwszym rozdziale z rodziną Jura w barze, z dwoma kierowcami, potem jeszcze z Wójtem i kelnerką- na tym jego bezpośredni udział w zdarzeniach się kończy).
i czytelnik nie ma problemu z jej śledzeniem. Musze jednak zgodzić się z Janem Strękowskim, który twierdzi, że Redliński nie wykorzystał potencjału tkwiącego w postaci reportera. Mimo oczywistego faktu, że nie on jest bohaterem tej opowieści, jego rola mogła być znacznie bardziej rozbudowana. Oprócz początkowych dwóch rozdziałów dziennikarz ten obecny jest w utworze o tyle, o ile organizuje całość tekstu. Rozdziały są efektem jego rozmów z konkretnymi postaciami. Sprawia też wrażenie narratora wszystkowiedzącego, co moim zdaniem przeczy jego początkowej postawie sceptycyzmu. Mało też, jak na przyjętą przez autora formę reportażową, komentarzy reportera, który raczej nie uczestniczy w opisywanych wydarzeniach (choć zgodnie z chronologia utworu, w części mógłby). Wydarzenia te poznaje z relacji bohaterów, ale, co ciekawe, bardzo niewiele jest dialogów, w których bierze udział (rozmawia w pierwszym rozdziale z rodziną Jura w barze, z dwoma kierowcami, potem jeszcze z Wójtem i kelnerką- na tym jego bezpośredni udział w zdarzeniach się kończy).
Warto zwrócić uwagę, na sposób, w
jaki Redliński opisuje miejscowości, o których czytamy. Pegerowo nie dość, że
nazwę ma znaczącą, to jeszcze sprawia wrażenie zapadłej wioski gdzieś na końcu
świata. Już sam opis Jurowego baru daje domyślenia.
Kilkanaście brzydkich domów-klocków przy czterech ramionach
skrzyżowania szosy krajowej z jakąś gminną asfaltówką. I to co najważniejsze:
po obu stronach asfaltówki, naprzeciwko siebie, kontrowersyjna budowa okolona
wysokim trzymetrowym parkanem z blachy i jednopiętrowy dom-klocek z czarnego
siporeksu. Na piętrze, wypisane na murze między oknami, czerwone kulfony układały
się w szyld. Najwyżej: BAR, niżej: bigos, niżej: golonka, najniżej: schabowy.
Firanki i kwiaty w oknach wskazywały, że piętro służy jako część mieszkalna. Na
parterze okna i drzwi opatrzone były żaluzjami, o tej porze dnia podciągniętymi.
Już z tych zdań
wyłania się obraz biedy i beznadziei panującej w Pegerowie. Bar wygląda tak,
jak jakikolwiek bar gdziekolwiek na polskiej, popeegerowskiej prowincji. Między
innymi ten nijaki opis miejscowości wpływa także na to, że cały utwór jest
mocno osadzony w bliskiej nam i dobrze znanej rzeczywistości. Obok baru rosną
po prostu chaszcze, w których urzędują miejscowe pijaczki, a miejscowość kończy
się na przystanku autobusowym, z którego można pojechać do miasta (a raczej miasteczka), albo do Brzozowa (na przykład do kościoła lub wójta, na zakupy). Wiemy z wypowiedzi
autora, że akcja dzieła rozgrywa się pod Sieprawiem, choć w samym utworze
miasteczko to nazywane jest po prostu S. Po raz kolejny mamy więc do czynienia
z zabiegiem sugerującym, że może to być gdziekolwiek. To ważny element
uniwersalnego przesłania utworu- nie chodzi przecież o konkretną sytuację i
historią Jura z wioski pod Sieprawiem, który został „zaatakowany” przez
McDonald. Pytanie dotyczące transformacji jest aktualne i tak samo bolesne w każdym
zakątku Polski. Samo miasteczko S. także nie przedstawia sobą radosnego obrazu-
wiemy, że bar mleczny bankrutuje, mury powypisywane są kolorową farbą. Napisy te głoszą treści, których nie może zrozumieć warszawski reporter- wymierzone w
Solidarność, transformację i jej twórców. Z przedstawionego obrazu miasteczka i
wsi nie wyłania się żaden pozytywny obraz miejsca, w którym warto mieszkać.
Wręcz przeciwnie, czytelnik ma wrażenie przytłaczającej szarzyzny i nudy.
Mimo drobnej niekonsekwencji w
postaci reportera trudno zarzucić Redlińskiemu, że posługuje się językiem i
formą mało świadomie. Całość utworu sprawia wrażenie przemyślanej, dokładnie
zaplanowanej. Autor doskonale wiedział, co chce czytelnikowi przekazać i, moim
zdaniem, osiągnął zamierzony cel.
A wszelkie ataki, które wybuchły po publikacji książki wynikają z ideologicznego zacietrzewienia krytyki i nadinterpretacji intencji autora.
A wszelkie ataki, które wybuchły po publikacji książki wynikają z ideologicznego zacietrzewienia krytyki i nadinterpretacji intencji autora.
Redliński obśmiewa
rzeczywistość, dokładnie ją przy tym analizując. Oczywiście, że jest ona
przerysowana i skarykaturyzowana – takie są zasady rządzące groteską. Jednak
czy gdyby Redliński zrezygnował z groteskowej estetyki dzieło dałoby się przeczytać? Czy ktokolwiek chciałby
przełknąć tak gorzką pigułkę o nas samych i otaczającym nam świecie, który sami
zbudowaliśmy i tacy jesteśmy z niego dumni? Wydaje mi się
jednak, że obraz wyłaniający się z całości nie jest aż tak dramatyczny. Można w
końcu przeciwstawić się mcdonaldyzacji. Jerzy i jego golonki mają realną szansę
na sukces. Jednak trzeba przyznać, że pomysł z pokryciem Polski siecią „Apostołówka”
jest niczym innym, jak adaptacją McDonalda do polskich warunków. Ale czy nie na
tym właśnie polega postęp? Zdaje się, że dostosowanie sprawdzających się
rozwiązań do własnych realiów i możliwości jest silą napędową gospodarki. A
skoro odwrócić się transformacji już nie da, musimy nauczyć się z nią żyć i
odnaleźć się w nowym, kapitalistycznym świecie. Tak, jak zrobił to Jerzy. Można nie zgadzać się z tezami, które
Redliński wygłasza w wywiadach.
Zostałem
oszukany. Oszukany zostałem ja i większość narodu. Solidarność też została
oszukana. Transformację Mazowiecki, Balcerowicz i S-ka zrealizowali wbrew 21
postulatom z 1980 roku. Wbrew porozumieniu Okrągłego Stołu. I wbrew programowi
wyborczemu Solidarności z 1989 roku. Ja 4 czerwca 1989 roku głosując w
Konsulacie PRL w Nowym Jorku na listę Solidarności głosowałem za socjalizmem
demokratycznym – a co otrzymałem? Coś dokładnie przeciwstawnego: kapitalizm, i
to nie szwedzki, nie fiński czy zachodnioniemiecki, ale chicagowski, i to z lat
1929-1933. A z nim chicagowskie bezrobocie, chicagowską przestępczość i
moralność[25].
Nie można jednak
zapominać, że dzieło literackie pozostaje takowym niezależnie od poglądów
autora. A naprawdę trudno doszukiwać się w powieściowych postaciach alter-ego
Redlińskiego (w przeciwieństwie do poprzednich jego utworów). Pisarz wyraźnie
dystansuje się od postaci reportera, o czym niektórzy krytycy zdają się
zapominać, przypuszczając personalny atak na Redlińskiego tam, gdzie powinna
być mowa o literaturze. O literaturze zręcznej, wartościowej i z pewnością
nietuzinkowej. Obraz Polski i Polaków wyłaniający się z powieści Redlińskiego
jest przytłaczający i mało optymistyczny. Świat bezpowrotnie się zmienił,
niekoniecznie na lepsze. Tego procesu nie można już zatrzymać, można jedynie
dostosować się i nauczyć się żyć i pracować w nowych okolicznościach. A Polacy
są do tego jak najbardziej zdolni, poradzili sobie z wieloma dziejowymi
nieszczęściami, poradzą sobie i teraz.
Warto wypić ten cierpki napar i książkę, nie bez pewnej przyjemności, przeczytać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Porozmawiajmy przy herbacie